sobota, 14 grudnia 2013

2. W pyle

One-shot, pisany praktycznie od października. Próba wynagrodzenia za moją długą nieobecność.
Wprowadzenie Acey'a.
----------------------------------------------------------
Podnoszę powieki, ciążą jak przysypane piaskiem. Oczy pieką, gdy dostaje się do nich pył. Mimo ochrony, jaką daje namiot, koc i odsłonięte fragmenty skóry pokrywa białawy proszek. Żyję w tym brudnym, pylistym świecie już kilkanaście lat i wciąż wszędobylski kurz doprowadza mnie do szewskiej pasji. Szewc? Ach, kolejne słowo-pamiątka po Niej. W Jej rzeczywistości też już nie istnieli szewcy. Pozostali w powiedzonkach.
Trzeba wstać. Wewnątrz namiotu wciąż panują ciemności, ale lodowate powietrze wciska się bezlitośnie pod koc. Temperatura zbliża się pewnie do kilku stopni Celsjusza. Jest tuż przed świtem, tu, na pylistej pustyni, najchłodniejsza pora doby. Zimno budzi człowieka ze snu.
Zrywam z siebie koc i wydzwaniając szczękającymi zębami przekleństwa wyskakuję z łóżka. Pędzę do dzbanka i miski. Woda to biaława zawiesina, ale zmyje przynajmniej część prochu z twarzy. W ciągu dnia twarz i ciało ochronią luźne szaty i zwoje tkaniny, gogle osłonią oczy.
Szczelnie zasłonięty, lecz wciąż zziębnięty, wychodzę przed namiot. Osada niewielkich namiotów stworzonych z tego, co można znaleźć – płótna i złomu – powoli budzi się do życia. Choć niektórzy mieszkańcy już czekają, jak co rano, na mój codzienny rytuał. Uchylam nieco szal, by zgromadzone przed namiotem blade, czarnowłose i drobne dzieciaki mogły zobaczyć mój uśmiech. Odpowiadają radosnymi, lecz dzikimi grymasami ust, pokazują zaostrzone kły. Fioletowe oczy błyszczą w wychudzonych twarzach. Odwracam się od nich i rozpoczynam bieg. Ruszają za mną, skacząc, krzycząc, bawiąc się. Dla nich poranna rozgrzewka nie ma sensu. Ich rasa nie martwi się zanikiem mięśni, nie obchodzi ich ryzyko otyłości. Tracą energię w zawrotnym tempie. Gdyby były wychowane inaczej, nie mógłbym spać spokojnie w nocy. Na szczęście nie patrzą na mnie jak na kawałek mięsa.
Stawiam mocne, pewne kroki, sprężyście odbijam się od podłoża, wzniecając tumany pyłu. Zupełnie inaczej poruszałem się wiele lat temu, gdy zamknęły się za mną włazy, brama do NeoBostonu. Gdy wiele dni wędrowałem przez pustkowie, dusząc się pyłem i nieczystym powietrzem. Na własnej skórze poznałem objawy choroby popromiennej. Wydawało mi się już, że umieram. Dostałem drgawek, krwawiłem, pojawiły się wrzody. Nie miałem pojęcia, ile trwał ten stan agonii, po którym nastała ciemność.
Obudziłem się pokryty grubą warstwą pyłu, niesamowicie głodny i wrażliwy na światło słoneczne. Jeszcze wtedy niewierzący, uznałem to potem za cud. Pamiętałem, jak prosiłem Ją, by wstrzyknęła mi odrobinę swojej krwi. Roześmiała się wtedy, tłumacząc, że do uaktywnienia się veneficium potrzebne jest promieniowanie. Że nie wprowadzi to żadnych zmian w moim ciele. Nalegałem. Tak, że musiała się zgodzić. Uratowała mi życie.
Kilka dni po tym, jak odnaleźli mnie veneficus, udało mi się przejrzeć w odłamku lustra. Zmieniłem się. Moja cera stała się blada jak papier, włosy z ciemnego brązu ściemniały do czerni. Oczy dalej pozostały rubinowe. Przystosowałem się do niezmiennej dawki 8 Gy promieniowania, pozostałości po Wielkiej Wojnie. Większych zmian nie było, choć zauważałem czasami, że niektóre ciągle trwają (przykład: przez lata mój zarost rozszerzył się na całą szyję, prawie do obojczyków. I wciąż prowadził ekspansję na ramiona).
Biegłem spokojnie, pewnie, krok za krokiem. Codzienna dawka wysiłku była jak rytuał. Jak oczyszczające katharsis. W czasach, które już minęły, ludzie zbierali się, aby oglądać przedstawienie i zmagania ludzi z okrutnym przeznaczeniem. Doznawali żalu i współczuli bohaterom, aby przeżyć wewnętrzne oczyszczenie.
Jestem mniej wymagający. Potrzeba mi tylko potu i zakwasów.

Obok mnie obóz budził się ze snu. Drobni mężczyźni wyganiali z zagród chude krowy, pędząc je do wodopoju, kobiety o szerokich biodrach przygotowywały stos drewna. Najstarsza z nich, której włosy były siwe, barwy wszechobecnego pyłu, a długie palce chude i powyginane groteskowo, wyniosła z namiotu płonący kaganek. Czuwała przy nim całą noc, modląc się do przodków. Rozpali ogień i pójdzie spać, aby wieczorem znów uszczknąć nieco płomieni i w świetle księżyca prowadzić swoje zawodzenia.
Religia tego ludu wędrującego przez pyliste pustkowie była bardzo prosta. Wierzyli w Brata, od którego wszyscy mieli się wywodzić. Pojął on za żonę ludzką kobietę, która zginęła podczas Wielkiej Wojny. Uciekł z dziećmi na pustynię, gdzie założył obóz. Mężczyźni porywali branki z obozów uchodźców, córki wychodziły za banitów i wyjętych spod prawa. Mała społeczność rozrastała się, dzieliła na klany, niezauważana przez Miasta pod Kopułami. Hodowała krowy, ocalałe po wojnie. Wstrzykiwali im swoją krew, by żyły. Ludzie, którzy dołączali do drobnych dzikusów, jeśli jej nie dostali, umierali szybko, zabijani przez choroby popromienne. Przeżywali ci, którzy mieli ich geny. I ja, obecnie jedyny człowiek w obozie potworów.
Społeczność, do której trafiłem, wyjątkowo nie lubiła ludzi. Była niezwykle zamożna, ponieważ odważała się podchodzić aż pod Miasta i kraść śmieci z wysypisk, za co złodziei ścigały roboty stróżujące. Zdecydowali, że u nich zostanę, ponieważ przeżyłem chorobę. Przeważył głos staruszki od ognia, która oświadczyła, że chce mieć mnie na oku, ponieważ mam oczy Siostry.
Siostra, nazywana także Obcą albo Inną, była najgorszym wrogiem Brata. Uosabiała wszystkich tych, którzy poddali się swojej zwierzęcej naturze, odrzucając wszelkie więzy łączące ich z rodziną i społeczeństwem. Była pierwszą, która to zrobiła. Symbolem jej okrutnej natury były oczy barwy krwi. Takie, jak moje.
Zakończyłem swoją przebieżkę przy ognisku. Co rano pomagałem kobietom dorzucać opału i wieszać na metalowym ruszcie gar z beżową papą. Smakowała strasznie, ale mężczyznom, którzy wrócili od wodopoju, dawała siłę na cały dzień wędrówki w poszukiwaniu pastwiska. Nie byłem do nich zaliczany – jako dziwak zostawałem w obozie z kobietami. Mogłem naprawiać ich maszyny i uczyć ich dzieci, ale w trakcie ceremonii siedziałem razem ze starcami.
Ognista babcia spojrzała na mnie spode łba. Ciągle jej się wydawało, że jestem męskim wcieleniem samego diabła. Jako jedyna nigdy się do mnie nie odzywała. Nie, żeby szczególnie mi to przeszkadzało.
Usiadłem na stosie opału. Gdy lura była ciepła, otrzymałem od wesołych, kształtnych kobiet dużą miskę. Ta, która mi ją podała, przytrzymała przez chwilę moje palce. Mariha, jedna z panien, której nie porwali jeszcze bracia żadnego z mężczyzn. Drobna, okrągła, z czarnymi lokami sięgającymi pasa, przypominała mi Ją. Rozmawiałem kilka razy z Marihą, usiłowałem poruszać te same rozmowy, co przy Niej. Kiwała głową, robiła mądre miny, ale nie wywoływała żadnego drżenia, jej dotyk nie powodował zawrotów głowy, zapach nie upajał. Nie rozumiała, dlaczego jej jeszcze nie porwałem. A ja po prostu przestałem czuć. Od rozstania z Nią byłem zimny, nieporuszony, jak kamień. Z tego powodu byłem pośmiewiskiem w obozie. Dzicy nie rozumieli, dlaczego zdecydowałem się na wieczny celibat.
Pierwsi z wodopoju wrócili młodzieńcy, prowadzący cielaki. Dokończyłem swoją porcję, podziękowałem Marisze i zaszyłem się w swoim namiocie, obserwując sytuację. Obsiedli wokół ognisko, żywi jak młode ptaki. Żartowali i przekomarzali się, ale gdy dołączyli do nich mężczyźni, przyjęli wyniosłe miny młodych dorosłych.
Wyciągnąłem spośród zawiniątek rękawicę. Pordzewiały metal i spłowiały plastik niegdyś obejmował całe przedramię. Teraz z broni został jedynie panel kontrolny na nadgarstku i działko laserowe. Część główną, konsolę czasoprzestrzenną, wymontowano, zanim wyrzucono mnie z NeoBostonu, abym nie uciekł przed moją karą w Jej świat. Drugiej rękawicy nie odnaleźli, prosiłem Ją, by została ukryta, jako ostatnia nić, która miała nas łączyć. Kiedyś ktoś zrozumie jej działanie i zbuduje portal.
Usłyszałem swoje imię. W wejściu do namiotu stał wódz. Wyższy niż inni mężczyźni, z twarzą zakrytą szalem. Opowiedział, że kilknaście kilometrów od obozu odnaleziono przysypany piaskiem krater. Mógł to być nowy rodzaj broni lub inne zagrożenie, w każdym razie został potraktowany jako powód do przenosin. Mam czas do południa na złożenie namiotu i spakowanie się.
Krater był tylko pretekstem. Nadchodziło lato i było coraz bardziej sucho. Trzeba było przenieść się na północ w poszukiwaniu wody i roślin.

Wyruszyliśmy gdy tylko zelżało słońce. Na początku szli mężczyźni z krowami. Na niektórych siedziały rozbrykane dzieciaki. Bawiły się w armię, która idzie na wojnę. Krowy stały się bojowymi rumakami, wyblakłe pledy zdobioną uprzężą. Za nimi szły kobiety z mniejszymi dziećmi, na końcu starcy i ja. Wszyscy, ludzie i zwierzęta, stosownie do sił, nieśli pakunki. Byłem w stanie udźwignąć cały swój dobytek, oprócz metalowych rur wspierających namiot, które przywiązano do grzbietu jednej z krów.
Karawana wlokła się krok za krokiem. Biali ludzie, owinięci białymi tkaninami i białe krowy zlewali się z białym pyłem. Czasem tylko pod tkaninami połyskiwały czarne loki kobiet lub w odsłoniętej twarzy widoczne były fioletowe oczy, jedyne kolory tej bezbarwnej krainy.
Na horyzoncie widziałem szare wzgórza, czasami z pyłu wyrastał czarny, suchy krzak albo nagie drzewo, jedyne ciemne punkty w wędrówce w pełnej bieli. Obserwowałem czerwieniejące słońce, chylące się do horyzontu po lewej stronie, za wzgórza. Jego promienie załamywały się na obłym kształcie. Omijaliśmy właśnie jedno z Miast pod Kopułą, może nawet NeoBoston. Odwróciłem wzrok. To już nie był mój świat. Na szczęście inni ciągle obserwowali.
Usłyszałem krzyki, gdy na ciemniejącym niebie pojawiły się ogniste błyski, odblaski słońca na metalowej obudowie robotów. Przypadliśmy do ziemi, stapiając się z bielą pyłu. Mężczyźni rozproszyli krowy i zmusili je do położenia się na bok. Kamery z Miasta zobaczyli wymarłe stado krów, a pomiędzy nimi trupy. Roboty ominęły nas, nawet się nie zatrzymując. To nie nas szukały. Zacząłem się zastanawiać, czy ich aktywność nie miała nic wspólnego z kraterem, który znaleziono w nocy.
Podnieśliśmy się. Stojąca obok mnie babuleńka od ognia złapała mnie za rękaw. Z nienawiścią widoczną w fioletowych oczach wysyczała, że to moja obecność ściągnęła je tutaj. To ja sprowadzam na ziemię dziury i zarazy, to Siostra przeze mnie czyni. A teraz przybyła na ziemię, szukając mnie. Gdy minęło moje zdziwienie (spowodowane tym, że w ogóle się do mnie odezwała), wyjaśniła, że rano poczuła obecność kogoś obcego. Kogoś, kto należał do ich rasy, ale nie był z plemienia. Inny, samotnik, który naruszył ich terytorium.
Wzruszyłem ramionami. Starcza demencja ogarniała też te drobne potworki.
Ruszyliśmy dalej. Pozostało nam jedynie kilka kilometrów. Przed nami miało znajdować się jezioro, zwykle przystanek w drodze na północ. Nie korzystaliśmy z niego jako z wodopoju, ponieważ wokół było zbyt mało trawy, by starczyło nam na kilka dni.

Zmierzchało już, gdy mężczyźni z przodu zobaczyli ciemną plamę na białym pyle.  Powitaliśmy jezioro z radością. Rozłożyliśmy się na brzegu i odciążyliśmy krowy, budując prowizoryczne namioty, nie tak solidne, jak te stawiane na dłuższy czas. Pomogłem rozpalić ogień. Kobiety zajęły się przygotowaniem posiłku. Na moment obóz zyskiwał swoją zwykłą rutynę.
Zapadł zmrok, gdy usiedliśmy do jedzenia. Znów Mariha podała mi moją porcję, wódz zaprosił do dyskusji o tym, czego poszukiwały roboty. Babcia zaświeciła swój kaganek i zanim zniknęła w namiocie, posłała mi pełne nienawiści spojrzenie. Sielanka trwała.
Po drugiej stronie jeziora ktoś rozpalił ogień. W momencie wszystkie rozmowy ucichły, wszystkie twarze zastygły, oczy zwróciły się w kierunku obcego światła. Rozdzieliło się na dwie iskry, z czego jedna zaczęła się poruszać. Ten ktoś szedł do nas z pochodnią, obserwowany przez kilkadziesiąt oczu. Babcia wychynęła z namiotu, z kagankiem w ręce. Mężczyźni bezszelestnie wstali i wyszli nieznajomemu na spotkanie. Sięgnąłem ukradkiem w stronę swoich juk, wyciągnąłem rękawicę, założyłem ją i wstałem. Podszedłem naprzód, aby moja obecność oddzielała kobiety od niewidocznego zagrożenia.
Zobaczyłem, że mężczyźni się rozstępują, wpuszczając między siebie drobną postać. Zagrodzili jej wyjście z obozu.
W momencie powiał wiatr, uniósł białe zawoje, odsłaniając twarze. Załopotał płachtami namiotów, zgasił płomyk w kaganku i rozdmuchał ogień, który rozpalił się większym płomieniem.
Zobaczyliśmy dziewczynę, niską, ubraną na czarno, jak człowiek, nie jak moje plemię. Usłyszałem wrzask babci, która zaczęła recytować modlitwy ochronne. Spojrzałem w jej twarz i serce zabiło mi mocniej, gdy zobaczyłem znajome, czarne loki i małe usta. Ale zaraz uniosła wzrok i to samo serce zamarło, widząc czerwień, w której lśnił blask ognia. Siostra.
W ciszy, przesyconej strachem, słychać było tylko jęki staruszki i wycie wiatru. Siostra uchyliła usta.
- Szukam Aceiusa Cyklona, skazanego w NeoBostonie za zbrodnie przeciwko historii ludzkości.
Ten głos. Jej głos. O, mój…
Gdy wystąpiłem naprzód, czułem suchość w gardle, a strach ścisnął mi brzuch.
- To ja – mój głos brzmiał chrapliwie, niepewnie, jakbym mówił po raz pierwszy od wielu dni.
Na ręce miała rękawicę, tę samą, tę samą…
Podeszła do mnie powoli. Jej usta rozszerzyły się w dzikim uśmiechu, Jej uśmiechu. Spojrzałem w jej oczy, tak czerwone jak moje.
- Długo cię szukałam, ojcze.
KONIEC
-------------------
Ta, pewnie już wiecie, kim ona jest :)
Pozdrawiam,
Vak.
PS Jako bonus - Acey, jako model Johny Deep

6 komentarzy:

Forsaken pisze...

O słodki Jeżu, ale genialneeeeeee *.* Pure epicness like a Feliks Łukasiewicz, Teen Titans i 11th Doctor <3

Maria pisze...

Jej dawno tu nie byłam :3 Tyle blogów do czytania, tak mało czasu. ;_;

Szelma pisze...

Wybacz mi, dobra kobieto, że tak dawno mnie tu nie było i cię opuściłam :c Życie spadło mi na łeb. Bleh.
Ale nadrabiam zaległości :)

Szelma pisze...

PS - Sirastril/Hayalet

Forfeit pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Forfeit pisze...

Vakme, gdzie link do ocelnialni? Mogę się mylić, ale go nie widzę :)

Prześlij komentarz

Archiwum bloga