And they won't call me Mother, or Sister, or Wife,
They will know me or not by the strength of my life,
I will burn with a light of my own...
Pani Clarkson była bardzo pragmatyczną staruszką. W swoim życiu wyedukowała i wypuściła w świat kilka pokoleń młodzieży, wbijając każdemu z nich do głowy trudne prawa chemii. Wyznawała zasadę chłodnego profesjonalizmu w każdej sytuacji, nawet względem własnych dzieci. Toteż nie miała nikomu za złe, że po ukończeniu prestiżowych studiów obie jej córki odeszły w świat bez tęsknoty za matką. Widywały się z nią średnio raz na rok, choć częstotliwość tych spotkań wzrosła po odejściu ukochanego męża i ojca, Johna. Wdowieństwo pani Clarkson przyjęła z tym samym stoickim spokojem jak wszystko w jej życiu, nie roniąc nawet łzy nad grobem małżonka. Została sama w pustej, starej kamienicy, w której urodziła się i wychowała, za towarzystwo mając jedynie kota i gnieżdżące się na parapetach gołębie.
W ciągu paru lat od śmierci męża na próżno można szukać jakiejkolwiek zmiany w trybie życia pani Clarkson. Codziennie wstawała o tej samej porze, doglądała kwiatów rosnących w wielkich donicach w salonie, karmiła kota, wychodziła na balkon na poranną herbatkę, a także po to, by uciąć pogawędkę z sąsiadką z balkonu obok, czytała książki bądź robiła na drutach, oglądając w starym kineskopowym telewizorze filmy obyczajowe. Jeśli pogoda sprzyjała, pod wieczór wybierała się na spacer, jeśli nie, piekła korzenne ciasteczka, które zjadała potem do herbaty przez kilka następnych dni. Zanim poszła spać, siadała jeszcze w fotelu i przeglądała stary album ze zdjęciami, zatrzymując się na chwilę przy zdjęciu Johna. Co dzień tak samo, w nieśpiesznym, leniwym rytmie.
Niekiedy zdarzało jej się zasnąć nad starym kryminałem lub horrorem. Te drugie, szczególne powiązane z polityką i teoriami spiskowymi, lubiła najbardziej. Czytała o Strefie 52, sfałszowanym lądowaniu na księżycu i hodowlach mutantów w odgrodzonych od świata ośrodkach badawczych. W szufladzie trzymała pistolet Johna, na wypadek gdyby w rzeczywistości pojawiły się sceny z jej książek.
Niekiedy zdarzało jej się zasnąć nad starym kryminałem lub horrorem. Te drugie, szczególne powiązane z polityką i teoriami spiskowymi, lubiła najbardziej. Czytała o Strefie 52, sfałszowanym lądowaniu na księżycu i hodowlach mutantów w odgrodzonych od świata ośrodkach badawczych. W szufladzie trzymała pistolet Johna, na wypadek gdyby w rzeczywistości pojawiły się sceny z jej książek.
W dniu, w którym wszystko się zaczęło, rutynowy porządek został zburzony doszczętnie. Najpierw rano kot rozbił doniczkę z kwiatami. Sąsiadki nie było na balkonie i pani Clarkson nie miała nawet komu poskarżyć się na zwierzaka. Potem odwołano jej ulubiony serial, a zamiast niego nadano komunikat o ostatnich zaginięciach młodych kobiet. Po kilku minutach oglądania, jak policjanci usiłują wyplątać się z podejrzeń, że śledztwo utknęło w martwym punkcie, starsza pani postanowiła wybrać się wcześniej na spacer.
Spacerowała nieśpiesznie ulicami Nowego Jorku, spoglądając na nastolatków z oczami utkwionymi w nowoczesnych telefonach, oglądała reklamy i kupiła w kiosku gazetę, z zamiarem rozwiązania krzyżówki zaraz po powrocie do domu. Wielki napis na pierwszej stronie krzyczał Gdzie jest Jolie Addams?. Pod nim było zdjęcie pulchnej dziewczyny, zrobione najpewniej na jakiejś wycieczce szkolnej. Z artykułu pani Clarkson dowiedziała się, że nastolatka z pierwszej strony zaginęła kilka dni temu, ale w odróżnieniu od podobnych przypadków, nie znaleziono jej ciała. Podejrzanym był morderca zwany Wampirem z Connecticut.
Było ciepłe, duszne lato, idealna pogoda na burze. Gdy potężny huk przetoczył się nad Manhattanem, pani Clarkson uznała, że pora wracać do domu. Ledwo zamknęły się za nią drzwi do kamienicy, rozpadało się na dobre. Resztę dnia staruszka spędziła na fotelu, przeglądając album i uspokajając przerażonego grzmotami kota. Gdy wzięła do ręki zdjęcie Johna, za oknem błysnęło, a w pokoju zgasło światło. Po wyjrzeniu przez okno okazało się, że wyładowanie wyłączyło prąd w całej okolicy. Zwykle jasne miasto pogrążyło się w ciemności.
Pani Clarkson zdążyła zapalić świeczkę i postawić ją na stole, gdy usłyszała huk na strychu. Pomyślała, że to najpewniej kot-przybłęda, usiłujący schować się przed burzą. Kilka sekund później wróciło światło, więc sprawa pójścia na strych została odłożona na następny dzień. Starsza pani usiadła w fotelu, by dokończyć codzienny rytuał przeglądania albumu, drapiąc sennego kota za uchem.
Nazajutrz, z samego rana, pani Clarkson rozłożyła drabinę i odważnie ruszyła na strych. Był to magazyn przeróżnych rupieci, zarówno po dzieciach jak i Johnie, bibelotów i pamiątek, które żal było wyrzucić. Przez lata zgromadzono tam pokaźny zapas książek i starych ubrań czy zabawek.
Staruszce trudno było unieść ciężką klapę wejścia, ale gdy się to udało, opadła na podłogę, wzbijając kłąb kurzu.
Na strychu panował półmrok. Światło wydobywało z cienia zarysy worków i skrzyń przykrytych kocami. Docierało przez niewielkie, brudne okienko w dachu i pani Clarkson podejrzewała, że właśnie przez to okienko dostał się poprzedniego dnia intruz. Nie zdziwiła się więc, gdy zastała je uchylone. Sekundę później po raz pierwszy w życiu krzyknęła z przerażenia.
Na ścianie obok okienka znajdował się odcisk ludzkiej dłoni.
Pani Clarkson pozwoliła sobie na kilka sekund paniki, zanim opanowała się i zaczęła analizować sytuację. Gdy wpatrzyła się w podłogę, dostrzegła niewyraźne ślady stóp, prowadzące w kąt strychu, za worki z ubraniami. Pożałowała, że pistolet został w szufladzie, ale za to miała laskę, więc postanowiła ruszyć śladem obcych stóp. Odciski były drobne, należały najpewniej do kobiety lub dziecka. Ściskając w dłoni laskę, staruszka zajrzała dzielnie za worki.
Zobaczyła skuloną na kocu postać, drobną i wychudzoną. Spała, otulona łachmanami, a gdy poruszyła się lekko, czarne loki odsłoniły jej twarz, bladą, z małymi usteczkami i zadartym noskiem.
Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat i jej widok coś w sercu pani Clarkson drgnęło. Natychmiast to stłumiła i szturchnęła laską śpiącego intruza.
Dziewczyna zareagowała błyskawicznie. Zwinęła się i wyskoczyła w górę, uderzając się o ścianę. Jęknęła i przemknęła obok staruszki, słaniając się na nogach i ocierając blade nogi o szorstkie deski podłogi. Stłukła sobie kolano, zanim udało jej się pozbierać i zwinąć w kłębek pod skosem dachu, zasłaniając się dłońmi.
Pani Clarkson, zdezorientowana paniką dziewczyny, pochyliła się nad nią.
- Spokojnie - odezwała się, z trudem szukając właściwych słów. - Nie bój się.
Dziewczyna wydała z siebie bliżej nieokreślony jęk, bełkocząc niewyraźnie. Staruszka patrzyła ze zdumieniem i przerażeniem, jak zadrapanie na jej kolanie znika, goi się. Myśli o powiadomieniu policji rozwiały się. Nie wiadomo, co władze zrobiłyby z kimś o takich zdolnościach. Może właśnie to przerażone stworzenie uciekło z jakiegoś ośrodka badawczego? Strach pomyśleć, co mogą robić tam z ludźmi...
Dotknęła ramienia dziewczyny, która drgnęła, ale po chwili uspokoiła się.
- Kim jesteś? - spytała, siląc się na łagodność, której w wyjątkowych przypadkach używała względem swoich dzieci.
Dziewczyna cofnęła ręce od twarzy i objęła się ramionami. Na widok jej oczy staruszkę przeszedł dreszcz.
Tęczówki miały nienaturalną, fioletową barwę.
Dziewczyna poruszyła ustami, a potem, jakby przypominając sobie ludzką mowę, wymamrotała:
- Pppo... pooffórr.
-------
Wiem, zajmuje mi to długo, może zbyt długo. Staram się nadrabiać jakością. Piszcie, co sądzicie, szczególnie o języku i długości.
Pozdrawiam,
Vak
-------
Wiem, zajmuje mi to długo, może zbyt długo. Staram się nadrabiać jakością. Piszcie, co sądzicie, szczególnie o języku i długości.
Pozdrawiam,
Vak